niedziela, 19 lutego 2012

Karnawał w Kolonii

Starzeję się.

Pojechali my wczoraj do Kolonii obejrzeć tamtejszy karnawał. Procesje, korowody, przebierańcy, tańce na ulicach, picie do nieprzytomności i... tłumy Azjatów oglądających miasto przez soczewki aparatów. Niestety, wycieczka odbyła się w nie do końca właściwym przedziale czasowym - na miejscu byliśmy o 1030 (a to oznaczało wyjazd o 0730, kto mi zwróci za szkody moralne? :P), a więc sporoprzed godziną, o której większa część balowników zwleka się z łóżek po szaleństwach poprzedniej nocy, a wyjeżdżaliśmy o 1800... czyli akurat na czas, żeby zobaczyć zabawę, na jaką się zanosi.

Nie znaczy to jednak, że nie udało nam się dobrze bawić, co to to nie! Swoje wypiliśmy, zjedliśmy, swoją porcję niemieckiego disco-polo wysłuchaliśmy, bzdurnych ozdóbek poprzymierzaliśmy, swoje na ulicach odtańczyliśmy (w towarzystwie smerfów, wikingów, pszczół, biedronek i innego tałatajstwa, którego nawet nie potrafię nazwać... nie wszyscy uczestnicy karnawału spali do późnych godzin popołudniowych, jak widać). Po powrocie do Wielkiego Księstwa zaś na znak niezłomności poszliśmy świętować dalej....



...efektem czego dziś umieram. Najbardziej. Nie wiem czy to od alkoholu, czy to ten cośtamburger mi zaszkodził, ale dziś jest dniem rekonwalescencji. I dobrze, takie też są potrzebne.

===

Z innych wieści, za półtora tygodnia powrót. Z jednej strony, nie mogę się doczekać. Z drugiej strony - mam poczucie opuszczania bezpiecznego łona Komisji i powrotu do prawdziwego świata, w którym trzeba będzie np. zabrać się do roboty. Cóż, cała naprzód, wiatru w żagle =]

sobota, 11 lutego 2012

The Landlord Wars, epizod drugi

Fragment listu od Szymkowskiego do Landlorda:

"...Poza tym, skoro już mówimy o moim opuszczeniu tego domu, informuję, że T. zgodził się pozwolić mi zostać u siebie w pokoju jako gościowi w nocy z 29 lutego na 1 marca.
Pozdrawiam,
B."



List od LL do Szymkowskiego:

"Witam,

nie zgadzam się na tę propozycję. Opuści Pan dom 29 lutego, zgodnie z umową, którą pan podpisał. Na ostatnią noc polecam schronisko młodzieżowe."


List od Szymkowskiego do LL:

"Szanowny Panie,

Zaszło chyba pewne nieporozumienie. Nie prosiłem o przedłużenie umowy ani o odroczenie obowiązku opuszczenia pokoju, o którym mowa w art. 3 umowy; informowałem jedynie o zamiarze skorzystania z prawa określonego w jej art. 15." [przyjmowania gości nie trzeba konsultować z właścicielem domu, trzeba go tylko poinformować - przyp. moje]

List od LL do Szymkowskiego:
"Szanowny Panie,

nie zgadzam się!"


Projekt listu od Szymkowskiego do LL, który nie zostanie wysłany, ale który ostatnimi dniami coraz bardziej go korci:

"Ty psi synu Jaremo!"



...


Z innych wieści: W Assessment Center byłem, wróciłem, przywiozłem z powrotem łagodne przeziębienie (zimno było pierońsko), w ciągu pół roku powinienem wiedzieć, jak poszło.

sobota, 4 lutego 2012

Wpis, w którym Szymkowski się chwali

Dziś będzie o karierze. Mojej, własnej, osobistej. Bo podobno żyje ona i nawet nieźle się ma. Tak mówią ludzie dookoła. Nie wiem, czy mam im wierzyć. Faktem jest natomiast bezspornym, że dotarłem do ostatniego etapu naboru na unijnego urzędasa. W zeszłym tygodniu pisałem egzamin z tłumaczeń, w tym - już pojutrze - stanę oko w oko z ludźmi z assessment center.

Same tłumaczenia w zasadzie nie były takie złe - teksty mniej więcej takie, jakich się spodziewałem, czasu pod dostatkiem... autor niemiecki postanowił, co prawda, wykazać się erudycją i jak zaczął od cytatu z Adama Smitha, to skończył piętrowym nawiązaniem do mitów greckich (tak, oba teksty były o kryzysie euro, nikt chyba nie spodziewał się niczego innego?), nie było to jednak nic ponad to, przed czym nas ostrzegali. Wielkim zaskoczeniem okazał się natomiast układ klawiatury. Powiedzcie, dziatki drogie, jakiej klawiatury używamy w Rzeczypospolitej? QWERTY. Jakiego układu zażyczyłem sobie na egzamin? QWERTY. Jaki dostałem? QWERTZ. Niby też polski, znaczki wszystkie niby też są, ale za to każdy trochę gdzie indziej, niż mnie do tego lata obcowania z komputerami przyzwyczaiły. I, jak to mówią, bądź tu mądry i pisz wiersze. Albo tłumaczenia.

O AC wiele nie napiszę, gdyż znowu zawodzi mnie umiejętność przewidywania przyszłości. W każdym razie jutro z samego rana (czyli około dziesiątej...) wyjeżdżam z Wielkiego Księstwa do Brukseli, gdzie spotkam Thomasa, który obiecał zapewnić mi na ten weekend dach nad głową. Następnie w poniedziałek rano (o ósmej tym razem) stawię się w tajemnej twierdzy asesorów unijnych z zakonu Epsonian, gdzie spędzę cały dzień, biorąc udział w tak fascynujących zajęciach jak "structured interview", "oraz presentation" czy "group exercise". A potem, wykończony po całym dniu, wsiądę w pociąg i wrócę o nie wiem której.

BREAKING NEWS/ŁAMIĄCA WIADOMOŚĆ
Mój landlord znowu szaleje. Napisał mi właśnie, że nie życzy sobie, żeby jeden z moich współlokatorów przechował mnie przez noc z 29 lutego na 1 marca. Co z tego, że to nie jego sprawa, a nam wolno przyjmować gości. Nie życzy sobie i już. Naprawdę mam mu ochotę coś zrobić.

niedziela, 22 stycznia 2012

Dualizmaty życia człowieczego

Życie to jednak wielka sinusoida, ciąg następujących po sobie faz wzajemnie się znoszących, zwalczających i ogólnie ze sobą sprzecznych.

Skąd ten wniosek? Cały zeszły tydzień spędziłem w trybie pustelniczym - rano do biura, kląc pod nosem na widok znajomych, no bo to wtedy trzeba się odezwać, w biurze słuchawki na uszy i Bach albo inny Czajkowski, potem do domu, szybko kolację, żeby zdążyć zanim współlokatorzy wejdą do kuchni, a potem już do końca dnia seriale, w międzyczasie książki (znalazłem "Kota Mruczysława poglądy na życie", jawlowie).

No i tak sobie przez tydzień tkwiłem w pancerzyku, aż tu nagle przyszedł piątek - i co się stało? Najpierw Żubrówka w gronie stażystów, potem wędrówki nocne po mieście, spać poszedłem o czwartej nad ranem, kolejnego dnia Clausen, dziś pewnie nic, ale w sumie to nawet bym chciał, jutro kolejne cuś... cóż to się dzieje, odwróciła się faza, kozy mówią ludzkim głosem, koty tańczą kankana.

Z innych wiadomości, w tym tygodniu pierwsza część ostatniego etapu konkursu na urzędasa unijnego. Stres mnie pożera.

Zaś we śnie dzisiaj ponownie odwiedziłem Brzozów. Tęsknota za dzieciństwem?

niedziela, 15 stycznia 2012

W skrócie dziwnym

----

W związku z landlordem byłem w końcu u prawnika. Pierwsze słowa pani prawnik: "Pan niczego nie podpisuje". Dowiedziałem się też, że zasadniczo pan L. może mi naskoczyć. To znaczy - podać do sądu i pewnie nawet wygrać, ale zanim by to osiągnął, to moja umowa dobiegłaby końca i tak. Więc de facto jestem bezpieczny. Ale mam tego człowieka serdecznie dość.

---

We wtorek bodajże wybraliśmy się z wizytą do Trybunału Sprawiedliwości. Budynek to o wiele ładniejszy od naszego Batiment Jean Monnet (ale o to nietrudno), można nawet stwierdzić, że wygląda nowocześnie. Choć przecieka. Mieliśmy okazję przysłuchiwać się rozprawie i odczuć na własnej skórze, że jako nie-prawnicy jesteśmy obywatelami drugiej kategorii: nie wpuścili nas na stołówkę przed 1300, choć otwarta była już pół godziny wcześniej. Cóż, all animals are equal...



---

Dostałem kindle'a. To znaczy - kupiłem kindle'a. To znaczy - moja opiekunka stażu namówiła mnie na zakup kindle'a. I* bardzo się cieszę, że mnie namówiła. Czyta się z tego jak z papieru (tylko wygodniej, bo można obsługiwać jedną ręką), można podkreślać co ciekawsze cytaty i zapisywać je do prywatnego zbioru lub wysyłać do serwisów społecznościowych (przygotujcie się wszyscy na spamowanie, hehe), a do tego cała klasyka jest za darmo (póki co po angielsku, ale jak w maju Amazon wejdzie do Polski, to może i po polsku się coś znajdzie). Ogólnie - wielkie nice I liek.

---

W piątek miałem okazję trafić na imprezę powitalną dla stażystów bodajże Trybunału. Impreza ta była wyjątkowa o tyle, że po raz pierwszy nie dość, że nie kazali sobie płacić za wejście, to jeszcze obniżyli ceny. Cuda, cuda, ogłaszają, coraz to szersze zataczając kręgi, sokół nie słyszy głosu sokolnika, apokalipsa i koniec świata, demoniszcze-piekliszcze! A tematem imprezy było "porno glasses", nie wiem, kto, ile i czego brał, żeby wpaść na taki pomysł, ale...

---

Impreza rzeczona ogólnie zła przesadnie nie była, ale Szymkowski się chyba starzeje (albo cierpi na ciężką postać nerdozy), bo zdecydowanie lepiej bawił się w sobotni leniwy wieczór z książką i durnym serialem, niż w piątkowy z piciem i zabawą. Jesteśmy Nerd, opór jest bezcelowy.

---

Szymkowski wpadł na pomysł, że musi nauczyć się gotować. Już powoli kończą mu się pomysły na ryż+sos+mięso, zrobiłby sobie coś ciekawszego. Obawia się tylko, że jak zacznie szaleć, a zacznie, to jego budżet tego nie wytrzyma. W końcu - 600 EUR poniżej progu ubóstwa...

---

Znowu zaczęły mi się psuć ręce. Zabawnych rzeczy się człowiek dowiaduje o własnej anatomii, jak mu coś szwankuje. Wolałbym jednak nie budzić się więcej ze zdrętwiałą połową dłoni. Cóż, znalazłem sprzęt do ćwiczeń, o którym sądziłem, że zostawiłem go w domu (w rzeczywistości był w ukrytej kieszeni walizki), więc jest szansa, że się wygrzebię.

---

* - w duchu przeczytanego niedawno artykułu o zaczynaniu zdań od spójników zaczynam zdanie od spójnika.

piątek, 6 stycznia 2012

The Landlord Wars, epizod pierwszy

Święta były perfekcyjne.
Przerwa poświąteczna cudowna.
Sylwester szalony.

A potem wróciłem do Luksemburga i się zaczęło.

Przywitała mnie notka od właściciela domu, zwanego dalej panem Landlordem: "Proszę więcej nie zostawiać otwartych okien przy wyjeździe, proszę też nie używać grzejnika elektrycznego". To pierwsze całkiem zrozumiałe, to drugie to trochę aberracja, pomyślałem sobie, i poszedłem spać, posprzątawszy uprzednio pokój, który zarósł był przez te dwa tygodnie brudem.

Obudziło mnie stukanie do drzwi. Pan Landlord stukał i pukał żeby powiedzieć mi to samo, co widniało na karteczce. Powiedziałem mu, że z oknami to nie ma sprawy, a co do grzejnika, to kupiłem, bo było zimno, i już go prawie nie używam. Strasznie się przy tym oburzył, że nie powiedziałem mu o tym i nie spytałem o zgodę. Cóż, jak się sam człowieku przyznajesz, że ogrzewanie chodzi tylko co drugą godzinę (w weekendy, w dni robocze chodzi ciągle, ale za to tylko między 1700 a 0900), to nie miej pretensji.

Poszedłem znowu spać, wstałem po dwóch godzinach i stwierdziłem, że mi tak trochę zimno. Włączyłem grzejnik. Był to błąd, bo natychmiast wysadziło korki. Myślę sobie: "Nie takie problemy z hardwarem się software'owo naprawiało!" i szukam korków. Coś tam znalazłem takiego, co wyglądało nawet podobnie, przestawiać się to dało, ale że podpisane po francusku, to nie dojdę, co to jest. No to dalej, przestawiać. Przepstrykałem wszystko i nic. "Trudno", myślę, "trzeba będzie dobrego pana Landlorda ściągnąć tu, niech naprawia". Co też uczyniłem.

Przyszedł po pół godzinie, zszedł w piwniczne czeluście, wrócił i pyta, jak to się stało, co się stało. No to ja jemu, że najpierw był prąd, a potem prądu nie było. To on, że nie wierzy, odwrócił się na pięcie i poszedł znowu do piwnicy. Ja, ignorując chwilowo oburzenie obcesowym sposobem potraktowania, za nim. Już na miejscu on do mnie, że wysiadły tylko korki w moim pokoju, i czy używałem grzejnika. Ja na to, przeklęta prawdomówności, że owszem, włączyłem na chwilę. On na to, że zawiodłem jego zaufanie (sic!), więc moja umowa jest nieważna i mam się wynieść do 13 stycznia. Ja, jak to ja, straciłem głowę i zacząłem go przepraszać i przekonywać, żeby tego nie robił, on mi na to wyliczył dokładnie, ile gazu przeze mnie stracił, i stwierdził, że da mi znać do jutra. Wieczorem napisał wiadomość, że mogę zostać. Warunkiem jest podpisanie lojalki, że wiem o zakazie używania grzejnika i zgadzam się na natychmiastowe zerwanie umowy, jeżeli go użyję.

Zacząłem się zastanawiać. Przeczytałem umowę. Poskarżyłem się w panice kilku osobom. Zaczęło mi wychodzić, że facet robi mnie w bambuko, bo w treści nigdzie nie ma zakazu używania grzejników elektrycznych (chyba że uzna się je za "supplementary furniture", ale to po mojemu dość naciągane, równie dobrze "supplementary furniture" może być laptop czy stojak na gitarę), poza tym nie ma też słowa o możliwości wypowiedzenia umowy ot tak.

Szczęśliwie instytucja, w której stażuję, dba o swoich ludzi, a i ludzie, z którymi się zadaję, są skłonni do pomocy, więc w ciągu kilku dni dostałem poradnik dla nowych Luksemburżujów, w którym stoi, że przy najmie facet może mnie wyrzucić jedynie za wyrokiem sądu, którego ten mu znowu tak łatwo nie da. Jako że ta akurat umowa wyraźnie stwierdza, że nie ma mowy o najmie, to skierowano mnie też do darmowej poradni prawnej. Darmowej, czyli na koszt Komisji. Idę tam w czwartek. Nie mogę się doczekać widoku miny pana Landlorda, kiedy powiem mu, że przed podpisaniem muszę skonsultować treść lojalki z prawnikiem.

Informację o tym, że wchodząc bez pytania do mojego pokoju, dopuścił się włamania i w zasadzie mógłbym go za to pozwać, chyba sobie zostawię na później.

sobota, 24 grudnia 2011

Obrazki z dworca (lotniczego).

Wyruszywszy z miasta Luxembourg należącego do Luksemburga, dotarłem na lotnisko w mieście Vienna należącym do Austrii. Za kilkadziesiąt minut wielki stalowy ptak wzbije się w powietrze i poniesie mnie na lotnisko w mieście Warszawa należącym do Najjaśniejszej. I dobrze.

Dzieci potrafią być denerwujące. Konkretnie: dzieci w samolocie. Ujmując rzecz całą bardziej szczegółowo: dzieci o siódmej rano płaczące w samolocie, w którym wciąż jednak działający w trybie wolnej lansjerki podróżny usiłuje spać. Dobrze, że to akurat dziecię (włoskie, sądząc po akcencie) rozpoczęło koncert już przy podchodzeniu do lądowania. W przeciwnym wypadku pragnący spać podróżny mógłby się wściec, a tak przysłuchiwał się tylko z należytym dystansem i dostojeństwem wysiłkom biednej mamy, która usiłowała uspokoić potwora. Bez skutku.

Wczoraj znowu odwiedzili mnie goście nie mieszkający na co dzień w Luksemburgu. Ola i Thomas zwany (przez Olę głównie) "Bejbi" przyjechali mianowicie z Brukseli, żeby zwiedzać stolicę Wielkiego Księstwa. Zamiar ten wzbudził podobno niekłamany podziw i zdziwienie wśród autochtonów nieodmiennie pytających z niedowierzaniem: „Ale jak to, turyści? Tutaj? Zwiedzać?”. My przynajmniej, kiedy już się spotkaliśmy, zwiedzaliśmy, co należy, tzn. bar „Bananas”. Wszystkim wielbicielom urody europejskich miast tłumaczę, że decyzja udania się właśnie tam uwarunkowana była przede wszystkim późną porą, zmęczeniem i świadomością porannej pobudki o barbarzyńskiej czwartej nad ranem (okazuje się bowiem, że taka godzina rzeczywiście istnieje). Luksemburg jest bardzo ładny, choć troszkę go mało, zwiedzanie po zmroku, w deszczu i o pustym żołądku jest jednak średnio zabawne.

W związku z przyjazdem towarzystwa brukselskiego miałem także okazję uczestniczyć w dość zabawnej wymianie zdań (nie poglądów) z moją opiekunką stażu, która bardzo zdziwiła się, że zamierzam ostatniego dnia pracy zostać do końca. Kiedy wyjaśniłem jej, że to dlatego, że ze znajomymi umówiłem się tuż po zakończeniu pracy na parkingu przed biurem, zdziwienie minęło.

Podczas lotu z Wiednia do Warszawy okazało się, że rację miał Trzmiel-Trznadel, kiedy mówił, że w samolotach zawsze należy brać koszer. Nie był on (koszer, nie Trznadel) wprawdzie tak słodki, jak normalne posiłki, czyli w tym przypadku mufinki, ale miał nam nim tę przewagę, że składał się z prawdziwego jedzenia, którym nawet dało się najeść. Nie wspominając już o dodatkowym bonusie w postaci certyfikatu koszerności.

I tak oto Szymkowski powrócił do kraju. Co prawda tylko na tydzień, ale lepszy przecież tydzień niż nic. Teraz właśnie jedzie na święta do rodziny nad Bugiem zamieszkałej (tak, spostrzegawczy czytelnik mógł już zauważyć, że ta notka powstaje w więcej niż jednym miejscu) z nadzieją na to, że będą to najlepsze święta w jego życiu – on wytęskniony, rodzina wytęskniona, a do tego po raz pierwszy odkąd pamięta, nic absolutnie nad nim nie wisi, będzie więc mógł w pełni oddać się robieniu nic.

Czego sobie i Wam wszystkim życzy.