sobota, 24 grudnia 2011

Obrazki z dworca (lotniczego).

Wyruszywszy z miasta Luxembourg należącego do Luksemburga, dotarłem na lotnisko w mieście Vienna należącym do Austrii. Za kilkadziesiąt minut wielki stalowy ptak wzbije się w powietrze i poniesie mnie na lotnisko w mieście Warszawa należącym do Najjaśniejszej. I dobrze.

Dzieci potrafią być denerwujące. Konkretnie: dzieci w samolocie. Ujmując rzecz całą bardziej szczegółowo: dzieci o siódmej rano płaczące w samolocie, w którym wciąż jednak działający w trybie wolnej lansjerki podróżny usiłuje spać. Dobrze, że to akurat dziecię (włoskie, sądząc po akcencie) rozpoczęło koncert już przy podchodzeniu do lądowania. W przeciwnym wypadku pragnący spać podróżny mógłby się wściec, a tak przysłuchiwał się tylko z należytym dystansem i dostojeństwem wysiłkom biednej mamy, która usiłowała uspokoić potwora. Bez skutku.

Wczoraj znowu odwiedzili mnie goście nie mieszkający na co dzień w Luksemburgu. Ola i Thomas zwany (przez Olę głównie) "Bejbi" przyjechali mianowicie z Brukseli, żeby zwiedzać stolicę Wielkiego Księstwa. Zamiar ten wzbudził podobno niekłamany podziw i zdziwienie wśród autochtonów nieodmiennie pytających z niedowierzaniem: „Ale jak to, turyści? Tutaj? Zwiedzać?”. My przynajmniej, kiedy już się spotkaliśmy, zwiedzaliśmy, co należy, tzn. bar „Bananas”. Wszystkim wielbicielom urody europejskich miast tłumaczę, że decyzja udania się właśnie tam uwarunkowana była przede wszystkim późną porą, zmęczeniem i świadomością porannej pobudki o barbarzyńskiej czwartej nad ranem (okazuje się bowiem, że taka godzina rzeczywiście istnieje). Luksemburg jest bardzo ładny, choć troszkę go mało, zwiedzanie po zmroku, w deszczu i o pustym żołądku jest jednak średnio zabawne.

W związku z przyjazdem towarzystwa brukselskiego miałem także okazję uczestniczyć w dość zabawnej wymianie zdań (nie poglądów) z moją opiekunką stażu, która bardzo zdziwiła się, że zamierzam ostatniego dnia pracy zostać do końca. Kiedy wyjaśniłem jej, że to dlatego, że ze znajomymi umówiłem się tuż po zakończeniu pracy na parkingu przed biurem, zdziwienie minęło.

Podczas lotu z Wiednia do Warszawy okazało się, że rację miał Trzmiel-Trznadel, kiedy mówił, że w samolotach zawsze należy brać koszer. Nie był on (koszer, nie Trznadel) wprawdzie tak słodki, jak normalne posiłki, czyli w tym przypadku mufinki, ale miał nam nim tę przewagę, że składał się z prawdziwego jedzenia, którym nawet dało się najeść. Nie wspominając już o dodatkowym bonusie w postaci certyfikatu koszerności.

I tak oto Szymkowski powrócił do kraju. Co prawda tylko na tydzień, ale lepszy przecież tydzień niż nic. Teraz właśnie jedzie na święta do rodziny nad Bugiem zamieszkałej (tak, spostrzegawczy czytelnik mógł już zauważyć, że ta notka powstaje w więcej niż jednym miejscu) z nadzieją na to, że będą to najlepsze święta w jego życiu – on wytęskniony, rodzina wytęskniona, a do tego po raz pierwszy odkąd pamięta, nic absolutnie nad nim nie wisi, będzie więc mógł w pełni oddać się robieniu nic.

Czego sobie i Wam wszystkim życzy.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Dziennik pokładowy, data gwiezdna 65412.6

Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek to tak naprawdę czyta, ale piszę i tak.

Pora Mgieł dobiegła końca, mleczna zasłona podniosła się, zabierając ze sobą też choróbska, mróz i siedzenie przed komputerem w kocu i w rękawiczkach. Aktualne prognozy są takie, że pacjent przeżyje. A przynajmniej dożyje do świąt. Choć bardzo jest złym pacjentem, bo miast się leczyć, to chadzał po karałokach i udawał, że umie śpiewać. Publiczność udawała wtedy, że się nabiera.

Poza tym pacjent przeszedł także do kolejnego etapu (tym razem już chyba ostatniego) konkursu na urzędasa. Jeśli pacjentowi się ten etap powiedzie, trafi na listę rezerwową, z której ma szansę dostać się do pracy w którejś z instytucji Unii. Co może się okazać bardzo przydatnym i pożytecznym wydarzeniem.

W ostatnich dniach (nie mylić z "dniami ostatnimi") pacjenta przyjechała odwiedzić Ruda, co go niezmiernie ucieszyło. Rudą lubi wszak bardzo, a nie widział jej co najmniej dwa miesiące. Oczywiście, jako prawdziwy pacjent, pierwszego dnia zabrał ją na zwiedzanie szpitala na Kirchbergu (szef pacjenta powiedział mu, że ma nadzieję, że pacjent będzie bardziej urzędnikiem, niż pacjentem, więc pacjent się przejął i postanowił zobaczyć kolejnego lekarza, żeby upewnić się, że ten, który go leczy, nie jest idiotą. Nie wziął pod uwagę, że to zajmie nie godzinę, tylko większą część dnia), w dniach kolejnych jednak odrobinę się zrehabilitował, organizując, razem z przyjechaną z Brukseli Anną, wspólne zwiedzanie Luksemburga, a następnie próbując zabrać dziewczęta na imprezę bożonarodzeniową. Jednakże Anna powróciła koleją żelazną do stolicy oświeconej dyktatury europejskiej, a Ruda po godzinie tańczenia, grzanym winie i pięciu drinkach wsiadła w inny pociąg i odjechała w siną dal do fancy Nancy. Mówi, że wróci dziś.

W ramach odwetu za oprowadzanie po szpitalach, Ruda, ujrzawszy pacjenta w nowym wyglądzie (wygolona góra i bródka "na szczura"*), stwierdziła, że ów wygląda "demonicznie", co też postanowiła czym prędzej uwiecznić. Wynik jej uwieczniań wygląda tak:

[CO JA PACZE?]

Wczoraj, wstawszy po imprezie, pojechał pacjent na proszony obiad do Thionville. Thionville jest to miasto we Francji, 30 minut koleją od stolicy Wielkiego Księstwa. Obiad okazał okazał się ćwiczeniem praktycznym z budowania przyjaźni polsko-litewskiej: czwórka Litwinów, jakiś przygodny Holender, który szybko się zmył, pacjent i barszcz. Było całkiem przyjemnie, nawet smacznie, a także i bardzo poznawczo (zwłaszcza 75-procentowa litewska wódka okazała się ważnym doświadczeniem poznawczym. Nie potrafię wyobrazić sobie kontekstu, w którym na ochotnika wypiłbym więcej niż ćwierć kieliszka tego specyfiku, choć było bardzo dobre).

Thionville jako miasto jest zresztą dużo ładniejsze od Luksemburga. Jedzie się tam koleją, co samo w sobie stanowi już o jego uroku. Kolej jest bowiem idealnym środkiem transportu. Nie ma w sobie arogancji samolotu odzierającego pasażerów z wszelkich atrybutów wolnej woli z chwilą, w której przejdą przez kontrolę bezpieczeństwa, a potem wzbijającego się z rykiem pod niebo, przecząc zdrowemu rozsądkowi głoszącemu, mimo postępów cywilizacji naszej technicznej, że coś tak wielkiego i brzydkiego nie ma prawa latać. Nie jest też tak bezosobowa jak autobusy jeżdżące sobie po mieście, każdy taki sam, zupełnie obojętne na to, czy i kto do nich wsiada. Kolej jest częścią krajobrazu i, podróżując nią, ma człowiek z tym krajobrazem ciągły kontakt i widzi, jak przelatuje on za oknami w takt miarowego stukotu kół. Gdyby pacjent był mniej leniwy i cierpliwszy, poruszałby się wyłącznie koleją. Niestety, po półtorej godziny spędzonym w dowolnym środku lokomocji trafia go ciężki szlag, więc na dłuższych dystansach z reguły wygrywają samoloty.
[powyższy fragment proszę potraktować jako wprawkę literacką]

Wracając z Thionwille, trafił pacjent na rzecz w Luksemburgu praktycznie niespotykaną: zorganizowaną imprezę kulturalną. Miano "impreza kulturalna" nie ma sugerować, że setki ludzi stojących na ulicy, zajadających się hamburgerami i orzeszkami z miodem, popijających grzane wino i patrzących na maszerującą orkiestrę wygrywającą na bębnach coś na kształt marsza stanowi modelowy przykład kultury, ma raczej być dowodem bezradności językowej pacjenta postawionego wobec "parady świątecznej". Faktem jest jednak, że - obok obowiązkowego Weihnachtsmarktu - jest to pierwsze wydarzenie na taką skalę, którego dane było tu pacjentowi doświadczyć. "Doświadczyć" w sensie dosłownym, albowiem Luksemburczycy najwyraźniej nie uznają półśrodków i stoją na stanowisku, że jak już coś organizować to tak, żeby całe miasto wzięło w tym udział. Obowiązkowo. Wspomniana parada przemaszerowała więc główną ulicą miasta od dworca kolejowego do węzła autobusowego, czego efektem ubocznym było zamknięcie tej ulicy dla ruchu - i całkowity paraliż komunikacji miejskiej. Pacjent przez ponad godzinę tułał się zatem po mieście, usiłując dotrzeć do domu.

W końcu jednak dotarł, przygoda zakończyła się szczęśliwie, operacja skończona, pacjent znów będzie zdrowy - bo to tylko woreczek żólciowy...


---
* - w każdym porządnym filmie i serialu jest postać, która nosi taką bródkę, z reguły jest doskonałym tchórzem i manipulatorem o perfekcyjnie złym charakterze. W toku akcji ginie w paskudny sposób.


piątek, 2 grudnia 2011

Po długim milczeniu

Zaniedbałem siebie i tego bloga. Za co żałuję i postanawiam poprawę.

Swoje zaniedbanie usprawiedliwiam żałosnymi próbami napisania jeszcze żałośniejszego licencjatu. Próby te, jakkolwiek beznadziejne, zostały uwieńczone połowicznym sukcesem - licencjat powstał i został odesłany do promotorki. Teraz czekamy, aż pani doktor otrząśnie się z szoku i napisze, co z tym fantem dalej.

Życie przez ten miesiąc, wbrew pozorom, w które i tak nikt by nie uwierzył, nie schodziło mi wyłącznie na pisaniu licencjatu. Żyłem, chodziłem do pracy, na jakieś spotkania, imprezy, coś tam się działo. Po pierwsze - nadeszła Pora Mgieł. Każdego poranka mgły opadają na miasto, zasnuwając je doszczętnie, tak że na dziesięć-dwadzieścia metrów nie widać dosłownie nic, a idąc, widzi się wyłaniające się co chwila z nicości bryły budynków. Efekt jest magiczny i niesamowity, mi, niepoprawnemu nerdowi, kojarzy się z efektami ze starych gier, z czasów, kiedy 3dfx był synonimem potęgi 3d, a FPS-y nazywały się jeszcze FPP-ami. Jeżeli można w ogóle użyć w jednym zdaniu słów "wcześnie rano" i "uwielbiam", to uwielbiam wychodzić wcześnie rano na dwór i oglądać sobie Luksemburg zawieszony w nicości, a wyłaniający się z niej w rytm moich kroków.

Dość jednak poetyckich zachwytów, Pora Mgieł sprawiła też, że praktycznie cały listopad spędziłem przeziębiony. Miesiąc zacząłem zwolnieniem i w ten sam sposób zakończyłem. Sądzę, że część winy ponosi tutaj pan Landlord, który postanowił oszczędzać na ogrzewaniu. W końcu, pod koniec miesiąca, udało się przekonać go, żeby zwiększył temperaturę, a jednocześnie zakupiłem grzejnik elektryczny, więc teraz w pokoju panuje przyjemne ciepełko (aktualnie 25 stopni, muszę wyłączyć grzejnik). Okazało się też, że rację mieli starzy górale - chorowanie w Luksemburgu to kosztowne hobby. Bardzo.

O pracy pisał nie będę, bo i nikogo to pewnie za bardzo nie zaciekawi. Przychodzę rano, wychodzę wieczorem, w międzyczasie tłumaczę, wychwalając pod niebiosa twórców baz danych i programów-kotów (CAT, czyli Computer Aided Translation). Stopień skomputeryzowania DGT jest bowiem modelowy - istnieje centralna baza segmentów i jednostek tłumaczeniowych, obejmująca wszystkie przetłumaczone kiedykolwiek teksty, a jeżeli w obecnie tłumaczonym tekście znajdzie się segment, który powtarza się w pewnym stopniu z tym, co już zostało zrobione, jest on podstawiany z pamięci (przy czym często trzeba taki podstawiony z pamięci segment sprawdzić trzynaście razy, czy aby na pewno odpowiada tekstowi źródłowemu). Poza tym mamy też bazę terminologiczną, a jeśli i to nie pomaga - wyszukiwarkę, która pozwala znaleźć pojedyncze słowa w przetłumaczonych już segmentach. Jedyna wada tego rozwiązania to ograniczona przepustowość łączy i moc serwerów - zdarza się więc, raczej częściej niż rzadziej, że w trakcie tłumaczenia cały system nagle się biesi i odmawia współpracy - i koniec zabawy, bo, że to Unia, wszystkie teksty muszą być spójne, w każdym segmencie trafi się więc wyrażenie, które należy sprawdzić, żeby potem korekta ("korekta" to moje autorskie tłumaczenie z żargonowego "riwajzor", którego to słowa używają tutaj wszyscy) nie wpisał na marginesie "IATE", co oznacza tyle, że tłumacz nie dopełnił obowiązku sprawdzenia z bazą terminologii.

Wychodzi jednak na to, że jednak na razie będę musiał pożegnać się z marzeniami o karierze eurourzędnika. EPSO opublikowało wyniki testów na ogólne rozgarnięcie i odnoszę wrażenie, że - jeżeli nie nastąpi pomniejszy cud - wydaje mi się, że liczba zdobytych przeze mnie punktów nie wystarczy, żeby okazać się lepszym od 733 innych Polaków. Choć zdarzało mi się już mylić. (Przy okazji - gratulacje dla Magdy Filipkowskiej, która jak nikt inny pokazała klasę)

Tak czy siak, póki co jestem jeszcze tutaj i wciąż żyję. A to oznacza, że weekendy upływają pod znakiem imprezowania. Co lubię. Stażyści i reszta populacji Luksemburga bawi się na najróżniejsze sposoby - od "imprezy" prawników, na której dobrze się "bawiliśmy", a która cała przywodziła na myśl dyskoteki, jakie urządzało się w podstawówce (sala jadalna w Trybunale podzielona na dwie części stołami, po jednej stronie tłum, po drugiej alkohol, osmoza odbywała się za pośrednictwem pan i panów z obsługi i dużej liczby banknotów i monet Euro, dorośli ludzie gibiący się w miejscu w rytm piosenek granych przez lokalny kotlet-band), po imprezę Halloween, na którą wszyscy przyszli w Strojach, a do tego - pośrodku spektrum - rozmaite spotkania, wyjścia, wejścia i inne okazje społeczne, stanowiące tak naprawdę w dużej mierze pretekst do oglądania upitych Skandynawek (sztuk dwie, piją za cztery, a upijają się za osiem, niezwykle pocieszny widok).

Ponadto, żyję, chwilowo siedzę w domu, leczę się i oglądam Star Trek:TNG, czując się przy tym, jakbym czytał naprawdę starą książkę, albowiem prawie cała warstwa wizualna serialu, od efektów specjalnych począwszy, a na strojach i fryzurach postaci skończywszy, zdążyła się zdezaktualizować już dawno, trzeba to zatem odfiltrować i skupić się na fabule, czekam, aż skończy się zwolnienie, tudzież ktoś odwiedzi mnie w mojej samotni.

niedziela, 9 października 2011

Ordyniec na paryskim dworze

Drogi pamiętniczku!

Świat był w tym tygodniu bardzo złośliwy.

Najpierw kazał mi w samotności i niemocie robić zakupy we frankofońskim kraju - przeżycie niezapomniane, jeżeli chce się kupić coś więcej niż tylko podstawowe artykuły spożywcze. Polecam wszystkim próbę nabycia poszewek na pościel - przez około pół godziny krążyłem wokół stanowiska, porównując kolejne etykiety i szukając, które z pudełek kryje sobie poszewkę, a które - prześcieradło. Następnie kolejny kwadrans szukałem czegokolwiek na pojedyncze łóżko, gdyż w Luksemburży wszyscy najwyraźniej śpią w podwójnych, a w pojedynczych tylko dzieci. Skończyłem z pościelą w gwiazdki. I tak nie najgorzej, były też takie z Avatara, Autek i oczywiście nieśmiertelna Pink Ballerina.
[poproszenie kogokolwiek o pomoc nie wchodziło w grę. Prawdziwi mężczyźni nie proszą o pomoc]

Po wyjściu z supermarkietu chciałem wrócić do domu. Szczęśliwie orientowałem się już w mieście na tyle dobrze, żeby wiedzieć, przez jakie przystanki mniej więcej muszę przejechać, żeby dojechać na Limpertsberg, na którym czasowo przemieszkuję. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że autobusy jeżdżą w obie strony... wysiadłem jakieś pół kilometra przed lotniskiem, głodny, zły i nieco zmarznięty.

Następnie przyszedł Bruksel, czyli trzy dni na czymś, co nazwali tu "administrative welcome". Polegało to mniej więcej na tym, że kazali nam się spakować (prawie że o świcie weszło trzech wysokich z gumy i żelaza i zdradziło), zawieźli autobusem do dziwnego kraju, gdzie jedzą frytki z majonezem i mówią w jakimś niezrozumiałym narzeczu (kraj to Belgia, narzecze to francuski, podróż to trzy godziny niczym niezmąconego snu), następnie zagonili na rozmaite konferencje (które, zależnie od stopnia ukrycia krzesła, które udało mi się zająć, spędzałem albo drzemiąc, albo bawiąc się komórką, na słuchanie byłem zbyt śpiący. Tak przy okazji, tłumaczenie konferencji bije na głowę branie w nich udziału), potem, cały czas z bagażami, puścili na miasto, w którym mieliśmy znaleźć nasz hostel (godzina wędrówki, nogi mnie rozbolały, Nadia straciła obcas, na szczęście Magda znała drogę. Mniej więcej.), w którym już mieliśmy paść i obudzić się kolejnego dnia, ale przypomnieliśmy sobie w porę, że honoru stażysty trzeba bronić i poszliśmy na miasto pić... wróciliśmy (no dobra, ja + parę osób, trochę tam zostało) spać, wykąpawszy się wcześniej w zimnej wodzie, ciepłej nie było. I tak trzy dni.

Potem przywieźli nas z powrotem do Luksemburży, żeby przywitać nas już na miejscu (kolejna konferencja, tym razem przynajmniej z porządną kawą) i zaprowadzić nas na nasze miejsca pracy. Moja mentorka, bo takowe tutaj nam przydzielono, jak tylko mnie zobaczyła, uśmiechnęła się promiennie i oznajmiła, że ma już dla mnie przygotowany stosik tłumaczeń... i tak oto po raz kolejny okazało się, że Polacy pracują najwięcej ze wszystkich - inne nacje wyszły z budynku o 1500, a Magda i ja siedzieliśmy do 1700 na crash course z systemu obsługi tłumaczeń (a system to przezacny), żeby od poniedziałku móc zacząć tłumaczyć... takie to moje szczęście.

Jednak, gwoli sprawiedliwości, nie było tak naprawdę wcale źle. Udało mi się nie otruć własnej roboty jedzeniem (choć po niedogotowanym ryżu i chyba niedosmażonym mięsie żołądek boli mnie do dziś... cóż, jak to było? "We seem to learn a lot by trial and error... error, mostly"), w lodówce znalazłem darmowe piwo (jeden z poprzednich lokatorów zostawił tego kilka puszek, w tym jednego Żywca z Polska + trzy butelki wina i chyba jakiś likier...), udało mi się znaleźć miejsce do robienia zakupów, więc raczej nie umrę z głodu, jutro prawdopodobnie będę już miał konto bankowe, ludzie są zabawni (pełna rozpiętość, od Carlosa, człowieka roztaczającego wokół siebie aurę opanowania i inteligencji, po dziewczynę, która na hasło "Dalajlama" zrobiła wielkie oczy i nie wiedziała, co to za zwierz... cóż, united in diversity).

Słowem - wszystko gra.

I miło raz jeden być tym "beznadziejnie entuzjastycznym".

Poza tylko tym, że jest zimno. Pierońsko zimno. Ręce grabieją, wino całkiem kwaśne, na rękawiczki braknie mi pieniędzy. A kaloryfery nie grzeją.

I będzie koncert Kultu. Tylko drogo, cholera.

niedziela, 2 października 2011

Stranger in a Strange Land

Każda przygoda zaczyna się od pierwszego kroku.

Po długim wyczekiwaniu, krótkiej podróży i odrobinę tylko od niej krótszych przygotowaniach stanąłem w końcu na luksemburskiej ziemi. Spuszczę tutaj łaskawą zasłonę milczenia na przebieg podróży, a w szczególności to, co nastąpiło tuż przed nią, pozwolę sobie tylko napomknąć ku nauce i przestrodze - to, że linia lotnicza podaje na swojej stronie aktualne zasady przewozu bagaży, wcale nie oznacza, że te zasady znajdą zastosowanie podczas odprawy. Bynajmniej.

Mimo wszystkich przeciwności (oraz podejmowanych przez linię lotniczą prób zagłodzenia pasażerów, najwyraźniej gdzieś w centrali uznali, że ciastko z gruszką załatwia kwestię posiłku) bardzo punktualnie wylądowałem na lotnisku. Jak przystało na wyrwanego nagle z troskliwych objęć wujka Gugla człowieka XXI-wieku, pierwsze kroki skierowałem do kiosku celem nabycia mapy. (Potem zamierzałem narysować w górnym lewym rogu logo google maps, żeby nie wyglądało to tak dziwnie). Wjechałem między regały wózkiem z trzydziestoma kilogramami walizek i, ustawiwszy się tak, żeby stojące za kasą dziewczę mieć na linii werbalnego strzału, poprosiłem o mapę, tylko taką żeby "miała nazwy ulic". Dziewczę skinęło głową, pobiegło gdzieś, po czym wróciło z... topograficzną mapą turystyczną Wielkiego Księstwa. Na moje, że tu nie ma nazw ulic, rozłożyło toto* bezradnie ręce i powiedziało, że to jedyne, co ma. Wzruszyłem więc ramionami i udałem się na postój dla taksówek, postanowiwszy że w plan miasta Luksemburga zaopatrzę się w późniejszym terminie.

Taksówkarz, starszy pan z brzuszkiem i czapką bejsbolówką, przywitał mnie francuskim zaśpiewem, z którego oczywiście nie zrozumiałem ani słowa. Po krótkich negocjacjach udało się ustalić, że będziemy porozumiewać się po niemiecku. Pokazałem raczej niż powiedziałem, dokąd chcę jechać (nazwy ulic są tu po francusku, a jak już wspomniałem, moja znajomość tego bez wątpienia pięknego języka ogranicza się do robienia "żu żę" po pijaku) i ruszyliśmy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po mniej więcej dziesięciu minutach jazdy pan kierowca odwrócił się do mnie i spytał... gdzie jest ta ulica, na którą jedziemy, bo on tak do końca to nie wie. Co jednak nie przeszkodziło mu zażyczyć sobie pełnej opłaty, kiedy, zadzwoniwszy do kogoś i zasięgnąwszy języka, w końcu dowiózł mnie na miejsce. A myślałem, że to tylko w Maroku taksówkarze pytają klientów, gdzie też jest ten tajemniczy airport.

Na miejscu (21 Rue Seimetz, jeżeli ktoś chciałby wysłać mi skrzynkę piwa) spotkałem swojego landlorda - sympatycznego starszego pana, który odziedziczył ten dom po rodzicach, wziął mnie za Niemca i strasznie przepraszał, że taki bajzel (to pierwsze kilkanaście lat temu, dwa ostatnie prawie równocześnie). Bajzlu nie widziałem, podobno miał być "efektem ubocznym wczorajszej fiesty", ale dwie mieszkające tam dziewczyny zdążyły już go usunąć. Pan landlord oprowadził mnie (i Annę, prawdziwą Niemkę, choć z polskim nazwiskiem, która przyjechała znad granicy z rodzicami i mieszka dwa piętra wyżej) po domu i wręczył mi klucze do pokoju, wpuścił do środka... a mnie zamurowało. Zresztą, zobaczcie sami na zdjęciach.


Wieczorem wyszedłem na miasto integrować się z pozostałymi stażystami. Była godzina 2030, a ja miałem wrażenie, że idę przez mityczne Zapomniane Miasto - na ulicach żywej duszy (martwej też nie, nawet zombie nie było), cisza, spokój, ani kot nie miauknie, ani pies nie zawyje, nic. Cytując pewnego niemieckiego autora thrillerów, z którego to akurat zdanie redakcja mi prawdopodobnie wywali z końcowej wersji tekstu - "Chodniki mogliby tutaj na noc zwijać". Bliżej centrum było już zupełnie inaczej, ale pierwsze wrażenie i tak było mocno upiorno-straszne.


Mimo wszystko jednak widać w Luksemburży, że jest to kraj i miasto dużo bogatsze i w pewien sposób na wyższym stojące poziomie cywilizacyjnym niż Rzeczpospolita. Ma to swoje dobre strony, ma to swoje strony złe. Do dobrych bez wątpienia należy system vel'oh, czyli wypożyczalnia rowerów miejskich - co kilkadziesiąt metrów stoją sobie stoiska z rowerami, a jak się ma taką specjalną kartę, to można je wypożyczyć (kartę zamierzam wyrobić sobie, jak tylko będę miał kartę sim i konto w banku, które są do tego niezbędne) i oddać w dowolnej innej stacji. Ponadto, wypożyczenie do pół godziny jest darmowe. Podoba mi się to.


Ciemną stroną postępu jest natomiast to, że w weekend absolutnie prawie wszystkie sklepy, restauracje, kawiarnie, knajpy, punkty usługowo-handlowe i wszystko jeszcze inne po prostu nie działa. Nic, zero. W tygodniu zaś większość zamyka się podobno o 1800, czyli mniej więcej o tej godzinie, o której kończę pracę. Aktualnie więc, ponieważ mamy niedzielę, a ja przyjechałem w sobotę, siedzę i zjadam wałówkę. Jeżeli do piątku nie będę dawał znaku życia, oznaczać to będzie, że nie udało mi się kupić nic więcej i właśnie umieram z głodu.

---
* - Osobom, które nie miały do czynienia z analizą dyskursu podpowiem, że użycie tego słowa wyraża protekcjonalne nastawienie pochodzącego z czasami wschodniej, czasami środkowej (kraj się nie przesuwa, czasy się zmieniają, a z nimi i definicje) Europy autora wobec cierpiących na nadmiar dobrobytu Luksemburczyków, którzy, jako że cierpią na nadmiar dobrobytu, muszą być też nieporadni i ogólnie niezdarni życiowo.