sobota, 24 grudnia 2011

Obrazki z dworca (lotniczego).

Wyruszywszy z miasta Luxembourg należącego do Luksemburga, dotarłem na lotnisko w mieście Vienna należącym do Austrii. Za kilkadziesiąt minut wielki stalowy ptak wzbije się w powietrze i poniesie mnie na lotnisko w mieście Warszawa należącym do Najjaśniejszej. I dobrze.

Dzieci potrafią być denerwujące. Konkretnie: dzieci w samolocie. Ujmując rzecz całą bardziej szczegółowo: dzieci o siódmej rano płaczące w samolocie, w którym wciąż jednak działający w trybie wolnej lansjerki podróżny usiłuje spać. Dobrze, że to akurat dziecię (włoskie, sądząc po akcencie) rozpoczęło koncert już przy podchodzeniu do lądowania. W przeciwnym wypadku pragnący spać podróżny mógłby się wściec, a tak przysłuchiwał się tylko z należytym dystansem i dostojeństwem wysiłkom biednej mamy, która usiłowała uspokoić potwora. Bez skutku.

Wczoraj znowu odwiedzili mnie goście nie mieszkający na co dzień w Luksemburgu. Ola i Thomas zwany (przez Olę głównie) "Bejbi" przyjechali mianowicie z Brukseli, żeby zwiedzać stolicę Wielkiego Księstwa. Zamiar ten wzbudził podobno niekłamany podziw i zdziwienie wśród autochtonów nieodmiennie pytających z niedowierzaniem: „Ale jak to, turyści? Tutaj? Zwiedzać?”. My przynajmniej, kiedy już się spotkaliśmy, zwiedzaliśmy, co należy, tzn. bar „Bananas”. Wszystkim wielbicielom urody europejskich miast tłumaczę, że decyzja udania się właśnie tam uwarunkowana była przede wszystkim późną porą, zmęczeniem i świadomością porannej pobudki o barbarzyńskiej czwartej nad ranem (okazuje się bowiem, że taka godzina rzeczywiście istnieje). Luksemburg jest bardzo ładny, choć troszkę go mało, zwiedzanie po zmroku, w deszczu i o pustym żołądku jest jednak średnio zabawne.

W związku z przyjazdem towarzystwa brukselskiego miałem także okazję uczestniczyć w dość zabawnej wymianie zdań (nie poglądów) z moją opiekunką stażu, która bardzo zdziwiła się, że zamierzam ostatniego dnia pracy zostać do końca. Kiedy wyjaśniłem jej, że to dlatego, że ze znajomymi umówiłem się tuż po zakończeniu pracy na parkingu przed biurem, zdziwienie minęło.

Podczas lotu z Wiednia do Warszawy okazało się, że rację miał Trzmiel-Trznadel, kiedy mówił, że w samolotach zawsze należy brać koszer. Nie był on (koszer, nie Trznadel) wprawdzie tak słodki, jak normalne posiłki, czyli w tym przypadku mufinki, ale miał nam nim tę przewagę, że składał się z prawdziwego jedzenia, którym nawet dało się najeść. Nie wspominając już o dodatkowym bonusie w postaci certyfikatu koszerności.

I tak oto Szymkowski powrócił do kraju. Co prawda tylko na tydzień, ale lepszy przecież tydzień niż nic. Teraz właśnie jedzie na święta do rodziny nad Bugiem zamieszkałej (tak, spostrzegawczy czytelnik mógł już zauważyć, że ta notka powstaje w więcej niż jednym miejscu) z nadzieją na to, że będą to najlepsze święta w jego życiu – on wytęskniony, rodzina wytęskniona, a do tego po raz pierwszy odkąd pamięta, nic absolutnie nad nim nie wisi, będzie więc mógł w pełni oddać się robieniu nic.

Czego sobie i Wam wszystkim życzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz