niedziela, 9 października 2011

Ordyniec na paryskim dworze

Drogi pamiętniczku!

Świat był w tym tygodniu bardzo złośliwy.

Najpierw kazał mi w samotności i niemocie robić zakupy we frankofońskim kraju - przeżycie niezapomniane, jeżeli chce się kupić coś więcej niż tylko podstawowe artykuły spożywcze. Polecam wszystkim próbę nabycia poszewek na pościel - przez około pół godziny krążyłem wokół stanowiska, porównując kolejne etykiety i szukając, które z pudełek kryje sobie poszewkę, a które - prześcieradło. Następnie kolejny kwadrans szukałem czegokolwiek na pojedyncze łóżko, gdyż w Luksemburży wszyscy najwyraźniej śpią w podwójnych, a w pojedynczych tylko dzieci. Skończyłem z pościelą w gwiazdki. I tak nie najgorzej, były też takie z Avatara, Autek i oczywiście nieśmiertelna Pink Ballerina.
[poproszenie kogokolwiek o pomoc nie wchodziło w grę. Prawdziwi mężczyźni nie proszą o pomoc]

Po wyjściu z supermarkietu chciałem wrócić do domu. Szczęśliwie orientowałem się już w mieście na tyle dobrze, żeby wiedzieć, przez jakie przystanki mniej więcej muszę przejechać, żeby dojechać na Limpertsberg, na którym czasowo przemieszkuję. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że autobusy jeżdżą w obie strony... wysiadłem jakieś pół kilometra przed lotniskiem, głodny, zły i nieco zmarznięty.

Następnie przyszedł Bruksel, czyli trzy dni na czymś, co nazwali tu "administrative welcome". Polegało to mniej więcej na tym, że kazali nam się spakować (prawie że o świcie weszło trzech wysokich z gumy i żelaza i zdradziło), zawieźli autobusem do dziwnego kraju, gdzie jedzą frytki z majonezem i mówią w jakimś niezrozumiałym narzeczu (kraj to Belgia, narzecze to francuski, podróż to trzy godziny niczym niezmąconego snu), następnie zagonili na rozmaite konferencje (które, zależnie od stopnia ukrycia krzesła, które udało mi się zająć, spędzałem albo drzemiąc, albo bawiąc się komórką, na słuchanie byłem zbyt śpiący. Tak przy okazji, tłumaczenie konferencji bije na głowę branie w nich udziału), potem, cały czas z bagażami, puścili na miasto, w którym mieliśmy znaleźć nasz hostel (godzina wędrówki, nogi mnie rozbolały, Nadia straciła obcas, na szczęście Magda znała drogę. Mniej więcej.), w którym już mieliśmy paść i obudzić się kolejnego dnia, ale przypomnieliśmy sobie w porę, że honoru stażysty trzeba bronić i poszliśmy na miasto pić... wróciliśmy (no dobra, ja + parę osób, trochę tam zostało) spać, wykąpawszy się wcześniej w zimnej wodzie, ciepłej nie było. I tak trzy dni.

Potem przywieźli nas z powrotem do Luksemburży, żeby przywitać nas już na miejscu (kolejna konferencja, tym razem przynajmniej z porządną kawą) i zaprowadzić nas na nasze miejsca pracy. Moja mentorka, bo takowe tutaj nam przydzielono, jak tylko mnie zobaczyła, uśmiechnęła się promiennie i oznajmiła, że ma już dla mnie przygotowany stosik tłumaczeń... i tak oto po raz kolejny okazało się, że Polacy pracują najwięcej ze wszystkich - inne nacje wyszły z budynku o 1500, a Magda i ja siedzieliśmy do 1700 na crash course z systemu obsługi tłumaczeń (a system to przezacny), żeby od poniedziałku móc zacząć tłumaczyć... takie to moje szczęście.

Jednak, gwoli sprawiedliwości, nie było tak naprawdę wcale źle. Udało mi się nie otruć własnej roboty jedzeniem (choć po niedogotowanym ryżu i chyba niedosmażonym mięsie żołądek boli mnie do dziś... cóż, jak to było? "We seem to learn a lot by trial and error... error, mostly"), w lodówce znalazłem darmowe piwo (jeden z poprzednich lokatorów zostawił tego kilka puszek, w tym jednego Żywca z Polska + trzy butelki wina i chyba jakiś likier...), udało mi się znaleźć miejsce do robienia zakupów, więc raczej nie umrę z głodu, jutro prawdopodobnie będę już miał konto bankowe, ludzie są zabawni (pełna rozpiętość, od Carlosa, człowieka roztaczającego wokół siebie aurę opanowania i inteligencji, po dziewczynę, która na hasło "Dalajlama" zrobiła wielkie oczy i nie wiedziała, co to za zwierz... cóż, united in diversity).

Słowem - wszystko gra.

I miło raz jeden być tym "beznadziejnie entuzjastycznym".

Poza tylko tym, że jest zimno. Pierońsko zimno. Ręce grabieją, wino całkiem kwaśne, na rękawiczki braknie mi pieniędzy. A kaloryfery nie grzeją.

I będzie koncert Kultu. Tylko drogo, cholera.

niedziela, 2 października 2011

Stranger in a Strange Land

Każda przygoda zaczyna się od pierwszego kroku.

Po długim wyczekiwaniu, krótkiej podróży i odrobinę tylko od niej krótszych przygotowaniach stanąłem w końcu na luksemburskiej ziemi. Spuszczę tutaj łaskawą zasłonę milczenia na przebieg podróży, a w szczególności to, co nastąpiło tuż przed nią, pozwolę sobie tylko napomknąć ku nauce i przestrodze - to, że linia lotnicza podaje na swojej stronie aktualne zasady przewozu bagaży, wcale nie oznacza, że te zasady znajdą zastosowanie podczas odprawy. Bynajmniej.

Mimo wszystkich przeciwności (oraz podejmowanych przez linię lotniczą prób zagłodzenia pasażerów, najwyraźniej gdzieś w centrali uznali, że ciastko z gruszką załatwia kwestię posiłku) bardzo punktualnie wylądowałem na lotnisku. Jak przystało na wyrwanego nagle z troskliwych objęć wujka Gugla człowieka XXI-wieku, pierwsze kroki skierowałem do kiosku celem nabycia mapy. (Potem zamierzałem narysować w górnym lewym rogu logo google maps, żeby nie wyglądało to tak dziwnie). Wjechałem między regały wózkiem z trzydziestoma kilogramami walizek i, ustawiwszy się tak, żeby stojące za kasą dziewczę mieć na linii werbalnego strzału, poprosiłem o mapę, tylko taką żeby "miała nazwy ulic". Dziewczę skinęło głową, pobiegło gdzieś, po czym wróciło z... topograficzną mapą turystyczną Wielkiego Księstwa. Na moje, że tu nie ma nazw ulic, rozłożyło toto* bezradnie ręce i powiedziało, że to jedyne, co ma. Wzruszyłem więc ramionami i udałem się na postój dla taksówek, postanowiwszy że w plan miasta Luksemburga zaopatrzę się w późniejszym terminie.

Taksówkarz, starszy pan z brzuszkiem i czapką bejsbolówką, przywitał mnie francuskim zaśpiewem, z którego oczywiście nie zrozumiałem ani słowa. Po krótkich negocjacjach udało się ustalić, że będziemy porozumiewać się po niemiecku. Pokazałem raczej niż powiedziałem, dokąd chcę jechać (nazwy ulic są tu po francusku, a jak już wspomniałem, moja znajomość tego bez wątpienia pięknego języka ogranicza się do robienia "żu żę" po pijaku) i ruszyliśmy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po mniej więcej dziesięciu minutach jazdy pan kierowca odwrócił się do mnie i spytał... gdzie jest ta ulica, na którą jedziemy, bo on tak do końca to nie wie. Co jednak nie przeszkodziło mu zażyczyć sobie pełnej opłaty, kiedy, zadzwoniwszy do kogoś i zasięgnąwszy języka, w końcu dowiózł mnie na miejsce. A myślałem, że to tylko w Maroku taksówkarze pytają klientów, gdzie też jest ten tajemniczy airport.

Na miejscu (21 Rue Seimetz, jeżeli ktoś chciałby wysłać mi skrzynkę piwa) spotkałem swojego landlorda - sympatycznego starszego pana, który odziedziczył ten dom po rodzicach, wziął mnie za Niemca i strasznie przepraszał, że taki bajzel (to pierwsze kilkanaście lat temu, dwa ostatnie prawie równocześnie). Bajzlu nie widziałem, podobno miał być "efektem ubocznym wczorajszej fiesty", ale dwie mieszkające tam dziewczyny zdążyły już go usunąć. Pan landlord oprowadził mnie (i Annę, prawdziwą Niemkę, choć z polskim nazwiskiem, która przyjechała znad granicy z rodzicami i mieszka dwa piętra wyżej) po domu i wręczył mi klucze do pokoju, wpuścił do środka... a mnie zamurowało. Zresztą, zobaczcie sami na zdjęciach.


Wieczorem wyszedłem na miasto integrować się z pozostałymi stażystami. Była godzina 2030, a ja miałem wrażenie, że idę przez mityczne Zapomniane Miasto - na ulicach żywej duszy (martwej też nie, nawet zombie nie było), cisza, spokój, ani kot nie miauknie, ani pies nie zawyje, nic. Cytując pewnego niemieckiego autora thrillerów, z którego to akurat zdanie redakcja mi prawdopodobnie wywali z końcowej wersji tekstu - "Chodniki mogliby tutaj na noc zwijać". Bliżej centrum było już zupełnie inaczej, ale pierwsze wrażenie i tak było mocno upiorno-straszne.


Mimo wszystko jednak widać w Luksemburży, że jest to kraj i miasto dużo bogatsze i w pewien sposób na wyższym stojące poziomie cywilizacyjnym niż Rzeczpospolita. Ma to swoje dobre strony, ma to swoje strony złe. Do dobrych bez wątpienia należy system vel'oh, czyli wypożyczalnia rowerów miejskich - co kilkadziesiąt metrów stoją sobie stoiska z rowerami, a jak się ma taką specjalną kartę, to można je wypożyczyć (kartę zamierzam wyrobić sobie, jak tylko będę miał kartę sim i konto w banku, które są do tego niezbędne) i oddać w dowolnej innej stacji. Ponadto, wypożyczenie do pół godziny jest darmowe. Podoba mi się to.


Ciemną stroną postępu jest natomiast to, że w weekend absolutnie prawie wszystkie sklepy, restauracje, kawiarnie, knajpy, punkty usługowo-handlowe i wszystko jeszcze inne po prostu nie działa. Nic, zero. W tygodniu zaś większość zamyka się podobno o 1800, czyli mniej więcej o tej godzinie, o której kończę pracę. Aktualnie więc, ponieważ mamy niedzielę, a ja przyjechałem w sobotę, siedzę i zjadam wałówkę. Jeżeli do piątku nie będę dawał znaku życia, oznaczać to będzie, że nie udało mi się kupić nic więcej i właśnie umieram z głodu.

---
* - Osobom, które nie miały do czynienia z analizą dyskursu podpowiem, że użycie tego słowa wyraża protekcjonalne nastawienie pochodzącego z czasami wschodniej, czasami środkowej (kraj się nie przesuwa, czasy się zmieniają, a z nimi i definicje) Europy autora wobec cierpiących na nadmiar dobrobytu Luksemburczyków, którzy, jako że cierpią na nadmiar dobrobytu, muszą być też nieporadni i ogólnie niezdarni życiowo.