Świat był w tym tygodniu bardzo złośliwy.
Najpierw kazał mi w samotności i niemocie robić zakupy we frankofońskim kraju - przeżycie niezapomniane, jeżeli chce się kupić coś więcej niż tylko podstawowe artykuły spożywcze. Polecam wszystkim próbę nabycia poszewek na pościel - przez około pół godziny krążyłem wokół stanowiska, porównując kolejne etykiety i szukając, które z pudełek kryje sobie poszewkę, a które - prześcieradło. Następnie kolejny kwadrans szukałem czegokolwiek na pojedyncze łóżko, gdyż w Luksemburży wszyscy najwyraźniej śpią w podwójnych, a w pojedynczych tylko dzieci. Skończyłem z pościelą w gwiazdki. I tak nie najgorzej, były też takie z Avatara, Autek i oczywiście nieśmiertelna Pink Ballerina.
Po wyjściu z supermarkietu chciałem wrócić do domu. Szczęśliwie orientowałem się już w mieście na tyle dobrze, żeby wiedzieć, przez jakie przystanki mniej więcej muszę przejechać, żeby dojechać na Limpertsberg, na którym czasowo przemieszkuję. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że autobusy jeżdżą w obie strony... wysiadłem jakieś pół kilometra przed lotniskiem, głodny, zły i nieco zmarznięty.
Następnie przyszedł Bruksel, czyli trzy dni na czymś, co nazwali tu "administrative welcome". Polegało to mniej więcej na tym, że kazali nam się spakować (prawie że o świcie weszło trzech wysokich z gumy i żelaza i zdradziło), zawieźli autobusem do dziwnego kraju, gdzie jedzą frytki z majonezem i mówią w jakimś niezrozumiałym narzeczu (kraj to Belgia, narzecze to francuski, podróż to trzy godziny niczym niezmąconego snu), następnie zagonili na rozmaite konferencje (które, zależnie od stopnia ukrycia krzesła, które udało mi się zająć, spędzałem albo drzemiąc, albo bawiąc się komórką, na słuchanie byłem zbyt śpiący. Tak przy okazji, tłumaczenie konferencji bije na głowę branie w nich udziału), potem, cały czas z bagażami, puścili na miasto, w którym mieliśmy znaleźć nasz hostel (godzina wędrówki, nogi mnie rozbolały, Nadia straciła obcas, na szczęście Magda znała drogę. Mniej więcej.), w którym już mieliśmy paść i obudzić się kolejnego dnia, ale przypomnieliśmy sobie w porę, że honoru stażysty trzeba bronić i poszliśmy na miasto pić... wróciliśmy (no dobra, ja + parę osób, trochę tam zostało) spać, wykąpawszy się wcześniej w zimnej wodzie, ciepłej nie było. I tak trzy dni.
Potem przywieźli nas z powrotem do Luksemburży, żeby przywitać nas już na miejscu (kolejna konferencja, tym razem przynajmniej z porządną kawą) i zaprowadzić nas na nasze miejsca pracy. Moja mentorka, bo takowe tutaj nam przydzielono, jak tylko mnie zobaczyła, uśmiechnęła się promiennie i oznajmiła, że ma już dla mnie przygotowany stosik tłumaczeń... i tak oto po raz kolejny okazało się, że Polacy pracują najwięcej ze wszystkich - inne nacje wyszły z budynku o 1500, a Magda i ja siedzieliśmy do 1700 na crash course z systemu obsługi tłumaczeń (a system to przezacny), żeby od poniedziałku móc zacząć tłumaczyć... takie to moje szczęście.
Jednak, gwoli sprawiedliwości, nie było tak naprawdę wcale źle. Udało mi się nie otruć własnej roboty jedzeniem (choć po niedogotowanym ryżu i chyba niedosmażonym mięsie żołądek boli mnie do dziś... cóż, jak to było? "We seem to learn a lot by trial and error... error, mostly"), w lodówce znalazłem darmowe piwo (jeden z poprzednich lokatorów zostawił tego kilka puszek, w tym jednego Żywca z Polska + trzy butelki wina i chyba jakiś likier...), udało mi się znaleźć miejsce do robienia zakupów, więc raczej nie umrę z głodu, jutro prawdopodobnie będę już miał konto bankowe, ludzie są zabawni (pełna rozpiętość, od Carlosa, człowieka roztaczającego wokół siebie aurę opanowania i inteligencji, po dziewczynę, która na hasło "Dalajlama" zrobiła wielkie oczy i nie wiedziała, co to za zwierz... cóż, united in diversity).
Słowem - wszystko gra.
I miło raz jeden być tym "beznadziejnie entuzjastycznym".
Poza tylko tym, że jest zimno. Pierońsko zimno. Ręce grabieją, wino całkiem kwaśne, na rękawiczki braknie mi pieniędzy. A kaloryfery nie grzeją.
I będzie koncert Kultu. Tylko drogo, cholera.